niedziela, 29 grudnia 2013

Święta, święta

 No! Na pantofle mojej matki i Stowarzyszenie Zielonych! Wywaliła mnie! I to tak dobitnie; z glana w dupe na ulice, a raczej klatkę schodową z informacją bym se pozwiedzał miasto!
 A palicho z tym, że mnie tak wyrobiła. Ważniejsze są ciastka! CIASTKA! Rozumiecie? Od samego rana tak się napaliłem na te kruchutkie pierniczki, maślane, z cynamonem, a ta wredota z pchłami zabrała wszystko dla siebie! I to jeszcze pod tak dupnym pretekstem, że idzie sprzątać! Czysto jest! Karaluchów jeszcze nie widziałem, a skarpetki nie uciekały z szafek.
 Szlak. Równie dobrze na święta mogę jej wcisnąć do pudła Rozenek z kompletem białych rękawiczek z rocznym zapasem detergentów w gratisie!
 Coś twardego wpadło mi do jelit, definitywnie pragnąć mi je zmiażdżyć.
 Prezenty.
 Kurwa. O w pupę kochane, matka prostytutka, ojciec alfons, dzieci ulicy… Nie miałem prezentu. Niczego nie kupiłem, nie ukradłem ani nie zrobiłem, bo to całe zamieszanie z wampiryzmem w roli głównej wybiło mnie z pantałyku. Powinienem jej coś kupić. Ba! Ja musze jej coś kupić! Tylko co?
 Idioto, czego tu jeszcze stoisz? Leć, pędzi, nogi połam.- W jednym momencie cała ochota na wypieki domowe odeszła, a moja godność osobista darła mi się wybitnie i dosadnie, że w jednej chwili siłą moich tenisówek wypadłem na główną ulicę.
 OH SHIT. I Entny z tabulatorem.
 Zazwyczaj nie pojawiam się w tych okolicach, bo po prostu nie mam po co. Jednak teraz w mojej liście „Dlaczego tu nie chodzę” pojawił się nowy podpunkt.
 To co się tam działo; nie da się opisać żadnymi. ŻADNYMI słowami. Już pstrokate budynki wymalowane w barwach tęczy, zostały przystrojone w różne zielone, czerwone, złote girlandy i oświetlone jaskrawymi lampkami choinkowymi, które z podłym rechotem zaatakowały moją rogówkę. Pod nimi kupcy walczyli o miejsca by móc rozstawić stragan, gdzie można będzie kupić różne szajskie ozdóbki Made in Czajna. A ludziom się to podoba, bo niczym mrówki i inne robactwa pełzły, wchodzą sobie na głowy, mordują by tylko kupić tego biednego karpia i kiełbasę i pasztet na drugi dzień świąt. Atmosfera ta tylko podkręca małe smrody, które wyją wniebogłosy by tylko pozbawić opiekuna ostatnich oszczędności na jakieś dupne, migoczące i jazgoczące zabaweczki.
 Niczym jak schorowane zwierzę, przestraszony tym całym rozgardiaszem, umknąłem gdzieś w jedną z uliczek, gdzie Mikołaj nie straszył gębą, a ludzi prawie nie było. I znajdowały się dwa sklepy. Jeden, rybny, z którego raczej nic jej nie kupię, bo wątpię by słoik śledzi pod choinką zadowolił ją. W sumie byłby to kreatywny pomysł.
 Drugim sklepem był zoologiczny.
 I to było właśnie to czego szukałem. Wpadłem do pomieszczenia, a mały dzwoneczek nad drzwiami oznajmij moją obecność.
 W sklepie była jedna klientka. Niewiasta o uroku wściekłego bullteriera lubująca się w soczystych kolorach, na której widok w mojej głowie rozbrzmiał głos Krystyny Czubównej "gatunki najjaskrawiej ubarwione są najbardziej jadowite". W rękach trzymała jakiegoś łysego szczura ubranego w różowy sweterek.
 Gdy podszedłem bliżej kasy, szczur okazał się psem rasy cziłała. Szczur, znaczy się pies nie ucieszył się zbytnio na mój widok, bo dostał jeszcze większej badaczki i zaczął mi wygrażać, ukazując szereg żółtych kłów.
 Ja sam nie pozostałem mu winy i sam ukazałem moje, większe( i bielsze), na co szczur pies z piskiem wtulił się w pierś właścicielki.
- Co pan wyrabia!- Damulka naskoczyła na mnie z piskiem.- Psa mi pan straszy!- Chciałem powiedzieć, że to coś bardziej mnie straszy niż ja go, ale kobieta chwyciła z blatu zakupy i bez słowa opuściła pomieszczenie.
- ..bry.- Przywitał mnie po chwili sklepikarz, który leżał oparty dłońmi na blacie.- W czym mogę pomóc?
- Ten tego… Szukam obróżki. Takiej dla psa.
- Obróżki?
- Tak. Najlepiej skórzanej dla większego… Psa.- Odpowiedziałem, ledwo tłumiąc śmiech. Chłopak wystawił przed mną kilka egzemplarzy. Ja wybrałem czarny z małym złotym dzwoneczkiem, który podzwaniał przy każdym ruchu. Zapłaciłem i rozradowany wyszedłem ze zoologicznego.



Odetchnęłam ciężko, chowając resztę środków czystości do szafek. Teraz przynajmniej można było przyjemnie pooglądać sobie mieszkanie bez obawy ataku ze strony kurzu. Uśmiechnęłam się zadowolona z siebie, rozglądając po pokojach. Po chwili do moich uszu dotarł odgłos kroków na schodach. Skrzyżowałam ręce na piersi, przyglądając się jak postać czarnowłosego wpada do mieszkania i całuje podłogę.
- A ciebie kto znowu w dupę kopnął?
- Zacznij się uczyć kulturalnie witać! Dzień dobry się mówi!
- DZIEŃ DOBRY! Zadowolony?
- No! - uśmiechnął się głupkowato, wstając z ziemi.
- Gdzieś ty tyle czasu był?
- Łaziłem. Sama chciałaś, żebym zniknął na parę godzin, więc spełniłem twe życzenie.
- Chociaż tyle... - mruknęłam pod nosem. - Ubierasz choinkę, czy ciastka idziesz piec?
- Przecież są jeszcze ciastka! Co ty chcesz?
- Nooo... Nie powiedziałabym, że są... - powstrzymałam śmiech.
- Tyyy!
- Haha! - umknęłam przed jego szponami, doskakując do nadal ogołoconej choinki. - Więc jak pijawo? Bombki w szpony!
- Się wie - mruknął, rozwijając kolorowe lapmeczki. Ja w tym czasie zawieszałam na gałązkach czerwone i złote bombki.
- Ale no ten... To upieczesz te ciastka? - spytałam po chwili. Lu przyjrzał mi się kątem oka i prychnął, odrzucając na bok włosy.
- W twoich snach!
- No ej! Przecież mam rację, że ty też byś zjadł ciastko!
- Pewnie. Ale jeśli upiekę to dla siebie, a nie dla ciebie żarłoczna kupo futra!
- Grr!
- Ha! Jeszcze warczy na mnie! Mam ci przypomnieć, że ty sama zjadłaś ostatnio wszystkie?
- Bo były dobre? Jak mam cię namówić!
-... Zastanowię się.
- Pff... - przewróciłam teatralnie oczami, zakładając na czubek choinki gwiazdkę. - Ładnie, nie?
- Mhm. Pewnie, że mam talent - uśmiechnął się szatańsko. - Ty? Kpisz chyba ty wampajajo.
- Wampa że co?
- Wampajajo - zaśmiałam się pod nosem.
-... Dziwna jesteś...
- No ej, no! Idź piecz ciastka! - popchnęłam go w stronę kuchni, a sama dokończyłam ubierać choinkę.
        Po jakimś czasie, gdy gwiazda zabłysnęła na niebie, a wszystko ze stołu zostało pochłonięte w sekundę przyszedł czas na rozpakowanie prezentów. Już od chwili, gdy zakupiłam tę śliczną, sztuczną, wampirzą szczękę, sama chciałam zobaczyć reakcję tej pijawy.
- Wesołych Świąt, pijawo - rzekłam wesoło, podtykając mu pod nos kolorową torebkę z mikołajami. Czarnowłosy przyjrzał mi się, biorąc niepewnie pakunek. Ostrożnie wyjął ze środka prezent i przyglądał mu się przez chwilę.
- W dentystę się będziesz bawić, że szczękę mi kupiłaś!?
- Haha! Jakby ci się od nadmiaru polowań spiłowały, to zawsze masz drugie, prawda? - uśmiechnęłam się szatańsko.
- Okej, skoro mamy peace and love, to proszę bardzo - tym razem to on podstawił mi pod nos mały pakunek. Uniosłam lekko jedną brew, przyglądając się paczuszce jak jakaś niedorozwinięta.
- Mikołaj mnie jednak kocha! - wykrzyknęłam po chwili z gwiazdkami w oczach. Usiadłam sobie na fotelu po turecku, rozpakowując prezent. Gdy moje oczy ujrzały czarną, skórzaną obróżkę z dzwoneczkiem, sama nie wiedziałam czy mam płakać, czy się śmiać. W gruncie rzeczy jednak powstrzymywałam się, aby nie wybuchnąć śmiechem.
- Ohh, zawsze marzyłam o takim prezencie! <3 Bo przecież każdy chciałby dostać pod choinkę obrożę! - zaśmiałam się.
- No pewnie! Doceń starania idioty!
- Mam może jeszcze szczekać?
- A czy ja coś mówię? - wzruszył ramionami.
- Szczek, szczek!


~Nisa and Lucjusz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz